czwartek, 1 kwietnia 2021

Rozdział 5
"Nasza nowa atrakcja"

17. piętro nie obejmowało terenów bazaru. Liv, Lear i Pattern na próżno rozglądali się dookoła, szukając oznak ulicznego handlu, kolorowych przechodni, głośnej muzyki czy zapachów tysiąca potraw. Nie zdawali sobie sprawy, że długa i kręta droga, przez którą prowadziła ich Marietta w stronę sklepu Ferllo dość szybko wyprowadziła ich z okolic Ceasar's Bassara a obszar pod nieoficjalnym zwierzchnictwem kultu Żelaznej Ręki jedynie z nim graniczył. Gdy wyszli z windy na otwarty teren byli w dużym szoku. Nad nimi było niebo a przynajmniej jego imitacja, jak zdążyła im połowicznie wyjaśnić Marietta. Nie miała czasu na wyjaśnienia bo niedługo gdy przeszli przez główną ulicę podjechał po nich długi samochód. Potem także nie miała ku temu okazji.


* * *


-Żartujesz sobie, tak?- warknęła do policjanta, który nie chciał jej wpuścić do szpitala. Miał smukłą budowę ciała i łagodną gestykulację, która niezwykle kontrastowała z jego posępnym i poważnym wyrazem twarzy. Był to Ranthar Gortey, partner policyjny Aivela. Zdawał się być od niego dekadę starszy.

-Laumilla nie wejdzie na teren szpitala O'marte.- powtórzył jej ze spokojem. Jako jedyna została zatrzymana przez prowadzących ich policjantów przed szpitalem. Paula zabrano na ostry dyżur a Liv dopełniała formalności w towarzystwie Aivela w rejestracji. I choć kłóciła się tak prawie godzinę, przestała wierzyć, że ktoś po nią wróci.

-Od kiedy Bartz trzyma z kultem?!- nie poddawała się. Miała zakaz korzystania z ich placówek. A obejmowały one sporo różnych miejsc, w zależności od tego czym tak naprawdę zajmowali się członkowie tej rozrastającej się sekty. Dlatego tak wiele ryzykowała, prowadząc Liv przez Ołowiany Plac, na którym znajdował się komis Ferllo.

-Bartz nie żyje, Laumillo. - oznajmił jej spokojnie. Bartezer Desgrandies był dawnym przyjacielem jej ojca i jednym z członków Komisji Nadzorczej szpitala O'marte. Znali się z młodości i mieli wspólne cele, póki we wczesnej młodości nie pokłócili się z nieznanego jej powodu i zerwali kontakt. Domyślała się jednak, że mogło to być związane z ich karierą zawodową. W końcu jej ojciec także był lekarzem. Nie wiedziała jednak czemu porzucił karierę medyczną by zaszyć się w podmiejskiej przechodni w biedniejszej dzielnicy. Bartezera znała jedynie powierzchownie, jednak nie z opowiadań ojca lecz historii sąsiadów - dawny przyjaciel jej ojca, który pomagał mu w egzaminach, zdolny uczeń, co przeskoczył dwie klasy, charyzmatyczna osobowość, która pozwoliła mu dostać się na uniwersytet, szczęśliwiec gier karcianych, ogrywający każdego profesora. Natomiast pan Joseppono miał mniej pochlebne zdanie o dawnym przyjacielu, wspominając go jedynie gdy był zły i przeklinał na niego, oskarżając go o swój los: "A niech szlag trafi Bartza!, Cholerny stary ortopeda!, Gdyby nie ten zapyziały kretyn...!".

-Już-nią-nie-jestem.- syknęła mu w twarz. Ranthar wywrócił oczami. Laumilla, ten niepochlebny tytuł, który przypadkowo zawłaszczyła swojej poprzedniczce. Gdyby tylko nie wpadła wtedy na ten głupi pomysł i nie wciągnęła w niego Ashy i pozostałych... - Pierdol się, panie Gortey'u.- powiedziała do niego ani złym ani złośliwym tonem. Ranthar tylko uśmiechnął się.

Usiadła na ławce przed szpitalem i rozejrzała się dookoła. 17. piętro było inne a zwłaszcza od tego z którego sama pochodziła. Tutaj brakowało już atrakcji rozrywkowych, natrętnych turystów i jeszcze bardziej irytujących sprzedawców badziewi. To piętro było dobrze prosperującą dzielnicą z bogatymi i wykształconymi mieszkańcami, którzy skutecznie odgrodzili się od okolic poniżej i powyżej siebie. Od niedawna posiadali nawet częściową autonomię polityczną co bezpośrednio odczuli niektórzy przedsiębiorcy z sąsiednich pięter. Ale to zdecydowanie pomogło jego mieszkańcom. Miasto było wyjątkowo schludne i zadbane, panowała tu zdecydowanie spokojniejsza atmosfera, choć osobie z zewnątrz jak jej, mogła wydawać się całkiem obca. Czując na sobie osądzający wzrok lepiej prosperujących przechodniów, zamknęła oczy, wyobrażając sobie własne życie, gdyby urodziła się tutaj.


* * *


Tylko Lear spostrzegł nieobecność Marietty ale nastąpiło to tak późno, że przemilczał to, będąc pewnym, że pozostali to po prostu zignorowali. A wcale tak nie było. Obie dziewczyny martwiły się, podenerwowane operacją Paula w niedalekiej sali. Po wypełnieniu ostatnich dokumentów i podpisywaniu kolejnych klauzuli poufności Aivel zostawił ich w szpitalu, wgrywając przedtem drogę powrotną do ich Synlarc (tak naprawdę tylko Pattern go wtedy słuchała). Czekali więc na korytarzu przed salą operacyjną na jakiekolwiek wyniki czy wieści lecz te nie następowały. Pattern wtuliła się z Leara i chlipiała w jego ramię. Liv z kolei nie od razu się tym zajęła. Coraz bardziej niepokoił ją fakt, jak często muszą być oznaczani jako neutralni goście. Miała dziwne przeczucie, że z powodu prośby o dyskrecję zacierają nie tylko swoją obecność ale i wszelkie informacje o swoich wizytach. A to, było dla niej bardzo podejrzane. Dlaczego tak łatwo wszyscy dookoła zgadzają się ukrywać delegację prezydencką z Panem? Czy jednak warto było zachować ten polityczny immunitet? Dodatkowo, liczyła, że znajdzie się okazja podpytać Aivela o współpracę z Parker, jednak mężczyzna bardzo szybko ulotnił się, gdy tylko nie był im oficjalnie potrzebny.

W trakcie takich rozmyślań przeprosiła na chwilę rodzeństwo i udała się na spacer po korytarzach szpitala. Gdy wróciła do nich po ponad godzinie zobaczyła ich rozmawiających z Pharadaiem.


* * *


Liv z dziwnym spokojem przechodziła wzdłuż kolejnego korytarza, w tę i z powrotem. Jasna, zielona przestrzeń ciągnęła się dość długo, rozchodząc się na poboczne drogi. Chociaż widziało ją kilku lekarzy a jeszcze więcej pielęgniarek, nikt jej nie zatrzymywał. Co kilka metrów mijała drzwi do sal pacjentów, i choć wszystkie były puste, pozostały otwarte. Chcąc nie chcąc zaczęła w końcu do nich zaglądać, rzucając tylko okiem bądź wchodząc do pomieszczeń, obserwując skromne wyposażenie i wyobrażając sobie historie jakie widziały.

Długi korytarz i wszechobecna cisza przypomniały jej wizyty w pracy Anity, gdy była dzieckiem. Ze skrzyżowanymi rękoma zaglądała do zajętych sal, obserwując głównie spotkania z rodziną. Może to był dzień odwiedzin? Jeden z pacjentów przypomniał jej rozczochranego Baduina. Był jednak dużo bardziej głośny i szczęśliwy, przytulając do siebie dwójkę dzieci. Liv zastanowiła się czy Millo zawsze był sam. Nigdy nie wspominał o rodzinie a gdy przyjeżdżał do 17. zatrzymywał się u nich lub u państwa Sam. Wtedy też mignęła jej na chwilę myśl, że nigdy nie dowiedziała się jak stracił swoje prawe oko. Pewnie Parker by wiedziała. W sumie powinna ją poinformować co się z nimi dzieje. W końcu to ona poinformowała tamtych policjantów i Mariettę... 

-Skąd ona wiedziała....- szepnęła do siebie. Przecież Nowy Świat nie mógł być aż tak mały.

Gdy wybiegła na zewnątrz słysząc krzyk Pattern uznała, że kobieta, która pojawiła się krótko po niej to kolejny awatar Parker. Zdziwiło ją jedynie dlaczego tak bardzo nie chciała by rodzeństwo Sam ją rozpoznało.

Przystanęła. Prawie uderzyła w telefon w korytarzu. Westchnęła z żałością na samą siebie po czym sprawdziła godzinę na swoim translatorze. Prawie godzinę spędziła na niepotrzebnym snuciu się przez korytarze. Rozejrzała się, wspominając dawne czasy. Jedyny szpital jaki znała służył do czekania na koniec, a po 4. Ćwierćwieczu dowiedziała się od swojej siostry, że także do przyspieszania tej drogi życiowej. Oczywiste, że nie było w nich telefonów, z racji niskich środków szpitala ale i jego funkcji. Przecież nikt nie wracał z umieralni. Liv o tym nie wiedziała, ale powodem był też dość powszechny brak telefonów w dystryktach. Nie obchodziło ją to, skoro sama w domu miała jeden, uznając, że to powszechne. Zauważyła jednak, że w ciągu niespełna miesiąca, odwiedziła już drugi szpital. I to taki, w którym walczy się o pacjentów. Który przecież od tego powinien służyć.
Stojąc tak jeszcze chwilę włożyła ręce w kieszeni. Wśród wielu papierowych śmieci znalazła w nich numer do Aurelii. Niewiele myśląc zadzwoniła do sklepu już-nie-Ferllo. I tu czekało ją zaskoczenie, ponieważ telefon rzeczywiście odebrał starszy mężczyzna nazywający się Ferllo Radersh, właściciel lombardu przy placu Żelaznej Ręki.


* * *


Zanim wróciła do pozostałych zdążyła kilkukrotnie zwątpić, co stało się w tamtym sklepie a przede wszystkim czy w ogóle rozmawiała wcześniej z Parker. Kiedy Ferllo był zajęty pseudo negocjacjami z Paulem, ukradkiem weszła na zaplecze sklepu a także jego piwnice. To właśnie wtedy znalazła sieć monitorów i komunikatorów, bezpośrednio łączących z jednostkami policyjnymi miejsc których nie znała. Nacisnęła przypadkowo pierwszy lepszy przełącznik i wtedy usłyszała jej nazwisko w odbiorniku. Nie zrozumiała za wiele z wiadomości, ale prawdopodobnie Parker działała pod przykrywką. I tyle jej wystarczyło by domyśleć się czym może być ta przykrywka. Jednakże nie tylko dziwna treść komunikatu ją zaciekawiła. Od razu poznała głos Aivela w głośniku. Dlatego z całkowitym spokojem wybrała numer do lombardu, wierząc, że to właśnie dawna przyjaciółka jej matki, pracująca w tutejszej policji, odbierze słuchawkę.

Gdy tylko się przedstawiła właściciel sklepu dość pyszałkowato zwrócił jej uwagę, że przecież dopiero co dogadali się do wyceny, minęły dopiero dwie godziny, ma innych klientów a odbiór miał być za kilka dni. Faktycznie, gdy przyjrzała się bliżej kartce z numerem telefonu, którą wyjęła wcześniej, okazała się ona być kwitkiem z lombardu, informującym o wstępnym koszcie włamania do urządzenia a także o przybliżonej dacie odbioru. Speszona przeprosiła za telefon i szybko się rozłączyła, dopiero po chwili karcąc się, że nie spytała go w takim razie co się stało przed witryną jego sklepu.
A było to bardzo tajemnicze ponieważ Ranthara ani Aivela wcale nie interesowało co tak naprawdę stało się z Samem i w milczeniu przyjęli dźgnięcie łamane na atak nożownika na 5. terasie Ceasar Bassara jako opis wystarczający a po wszystkich formalnościach po prostu ich zostawili. Liv chciała wierzyć, że było to spowodowane protekcją Parker, jej ojca czy jakiegokolwiek innego immunitetu i kontaktu. Chciała. I w takim kłamstwie wróciła do pozostałych.


* * *


Pattern wyglądała lepiej gdy do nich wróciła. Ostatnie ślady płaczu znikały z jej twarzy, wyraźnie uspokoiła się, przestając się jąkać i kurczowo trzymać przy Learze. Okazało się, że to ona wysłała wiadomość do Pharadaia a Liv podziękowała jej, dziwiąc się samej sobie, dlaczego ona na to nie wpadła. Nie zdążyła z nimi porozmawiać dłużej, gdyż po krótkiej chwili przyszedł do nich lekarz. Pattern od razu wstała, gotowa zobaczyć się z najstarszym bratem, jednak nie była w tym sama. Nie była pewna dlaczego, ale dość mocno ukuło ją, że to Liv jako pierwsza zaczęła domagać się widzenia z Paulem. Czekała z Learem prawie dwie godziny a w tym czasie Liv urządziła sobie przechadzki po szpitalu. Do tego sama zaproponowała konsultacje Pharadaia, gdy lekarze chcieli dowiedzieć się więcej o historii medycznej Paula a także sztucznych narządach. A poza tym, Liv nawet nie było przy tym jak ich brat został zaatakowany.
-Liv, ale to my...- zaczęła dość oburzonym tonem, słysząc jak Liv niemal żąda zobaczenia się z Paulem po udanym zabiegu rekonstrukcyjnym. Nie wiedziała jak to dokończyć. Liv znała bardziej z opowieści Evely niż z osobistych spotkań, gdyż nie zżyła się z nią jak z jej młodszą siostrą. Nie sądziła, że plotki o jej wyrachowaniu mogą być prawdą. Czy naprawdę mogła tylko udawać miłą? Spojrzała w nadziei na brata. W tym czasie Liv po raz kolejny korzystała z odrzuconego przez siebie immunitetu.
-Tak, Sotoke. Tak, jak prezydent Panem. Tak, jestem jego córką. Nie, nie jestem rodziną Paula… no ale może dałoby się coś dla mnie...
Pattern wywróciła oczami. Jej irytację zauważył Pharadai, który chrząknął pod nosem, po czym pociągnął Liv za ramię. Lear stał w miejscu zażenowany tą sytuacją. Miał na tyle taktu, by nie pokazywać swojej złości, ale zawiódł się po raz kolejny na Liv. Ten wyjazd powoli zmieniał obraz średniej Sotoke w jego głowie. Nie mógł także powstrzymywać się od ciągłego porównywania jej z Anitą.


-Żeby tak o Evely się martwiła...- usłyszał komentarz Pattern.

-Wiesz, że to nie prawda...- szepnął.

-Ach tak? A nie wydaje ci się, że Liv wmówiła sobie jakiś…. – z trudem powstrzymywała się- …jakiś idylliczny obraz własnej rodziny i nagminnie wypiera się go gdy tylko ujrzy na nim rysę?

Milczał. Pattern miała rację, ale wierzył, że dzieje się tu coś jeszcze. Przecież dawniej nie była tak egoistyczna, czyż nie? Wciąż z łatwością przywoływał sobie jej obraz, gdy z taką radością odwiedzała swoją siostrę w pracy. Pracował wtedy jako pomoc sanitariuszy, głównie sprzątając sale. Zauważyła go już pierwszego dnia, gdy podjął pracę jako nastolatek w szpitalu. Mył podłogi, sprzątał puste sale, zanosił rzeczy do pralni. Wierzył, że dzięki ciężkiej pracy w końcu będzie mógł zostać pielęgniarzem, jak ona.  Nie był to rzadki widok, jednak wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że nawet w większych miastach dystryktu 17. dzieci mogły pracować. Zupełnie inaczej niż na jej dawnej uczelni.

Na myśl o Anicie Lear cały zesztywniał. Tyle lat nie wspominał tamtego dnia. Tamtych dni. Chrząknął pod nosem, przypominając sobie zachowanie Anity na arenie. I to zdziwienie Liv, na wieść o tym, że jej siostra nie jest tak dobra jak to wierzyła. Czy to wtedy coś w niej pękło?

Pharadai zabrał na stronę oburzoną Liv, najpewniej wyjaśniając jej kontekst sytuacji. W końcu to lekarz zaprosił rodzeństwo do środka.

* * *


Liv długo nie dała się przekonać, że to, iż jest córką prezydenta niczego nie zmienia a fakt, że chodziła z Paulem do klasy ani też, że byli razem na Głodowych Igrzyskach nie umniejszało roli jego rodzinie, która nadal miała pierwszeństwo wizytacji. Dopiero po samym fakcie, gdy Lear i Pattern weszli za lekarzem do sali, uspokoiła się. Złapała się za głowę, wzdychając sama do siebie. Otworzyła usta by się korzyć ale nie wiedziała jak zacząć. Nie zachowała się dobrze ale wcale nie było jej z tym źle. Pharadai skinął tylko lekko głową, wierząc, że to ze wstydu dziewczyna nie umie nic z siebie wydusić. Uśmiechnął się do niej zmieszany.

-Za dwa tygodnie będzie bal u Anity.- odezwała się po jakimś czasie, gdy czekali aż ktoś po nich wyjdzie. Od dłuższego czasu nie spuściła z oczu drzwi od sali. - Do tej pory wszyscy możemy tutaj wylądować.
-Przesadzasz, Liv...
-Ja przesadzam?!- podniosła głos.- Pharadai, ktoś nas zaatakował!- dokończyła oburzonym szeptem.
-Podobno to dość częste na tamtym piętrze...
-A Evely otumaniono jakimś narkotykiem, przez który może nic nie pamiętać! – odsunęła się od niego.- Mnie nie pamiętać!
-Nie zapominaj, że sama mogła go zakupić.- odparł całkiem poważnie.- Poza tym, myślałem, że coraz lepiej z nią. W końcu mieli ją już wybudzać, prawda...- wspomniał o tamtej dyskusji z lekarzami prowadzącymi zdrowie Pattern*. To on jako pierwszy zrozumiał, że jej objawy i zachowanie bardziej pasowały pod efekty zażycia rozszczepienia niż dawnej gorączki pacyficznej, choroby eradykowanej, dzięki działaniom Unii Wyzwolonych Krajów (przez złośliwych nazywany ich jedynym osiągnięciem). Liv otworzyła buzię ze zdziwienia. Skąd o tym wiedział?
-Czemu tak na mnie patrzysz? Nie powiedzieli wam, że skutki uboczne trwają do dwóch tygodni…? - urwał, bojąc się własnych myśli.- Nie powiedziałaś im?- patrzył na nią surowym wzrokiem. Nie mogła go znieść. Odwróciła się by od niego uciec ale zatrzymał ją:
- Liv, po co jest to wszystko? Czego wy tak naprawdę tu szukacie?- przysunął ją do ściany.- Przecież mogliście poczekać na jej wybudzenie i spytać co się stało.
-Ja tylko nie chciałam…
Czekał w ciszy aż dokończy. A było jej trudno i widział to. Powoli domyślał się samolubności Liv, która celowo nie pozwalała na wybudzenie siostry ze śpiączki, bojąc się najwyraźniej porzucenia. Tak bardzo jej nie poznawał.

-Ona nie może nie pamiętać, Phar. Inaczej to wszystko…- jęknęła po dłuższej chwili.- Przecież tęskniła, tak samo jak ja. Zostawił nas ojciec, mama nie żyje a teraz odeszła Anita… Nie mogę zostać sama, błagam…

-A zastanawiałaś się kiedykolwiek co czuje Evely, Livender?- usłyszeli nagle głos Leara. Chłopak spojrzał zdziwiony na byłego stylistę, który zmieszany odsunął się od Liv.
-Co z twoim bratem?- zapytał.
Lear otworzył buzię by coś powiedzieć jednak Liv mu przerwała:
-Nie. Mam to gdzieś.- odepchnęła Pharadai i podeszła do Leara.- Opowiedz mi co czuła moja siostra. Mam tylko swoje rodzeństwo i to nim będę się przejmować!
-No chyba sobie żartujesz…- warknął Lear.
-Sam zacząłeś, więc dokończ. A na koniec pójdziemy jeszcze na ten durny bal, znajdziemy Anitę i w końcu z nią porozmawiam. Wtedy będziecie mogli wrócić do siebie i udawać takie szczęśliwe rodzeństwo!
-Co…?- Lear wyraźnie pogubił się w jej rozumowaniu.
-Nie będziecie musieli udawać, że twoje obie siostry wygrały na Igrzyskach, jedna poświęcając wszystkich za nią a druga ich zabijając! Przecież już wcześniej to robiły, prawda?!
-Liv, powinnaś się uspokoić.- Pharadai podszedł do niej.
-Uspokoić?! A może zapomnieć, co?! Tak jak Evely o mmm-... - rozpłakała się. Jej głos z każdym zdaniem stawał się coraz głośniejszy i po chwili zaczęło ich obserwować kilkoro gapiów. W końcu jedna z pielęgniarek zaproponowała podanie jej leków uspokajających. Pod koniec dnia Pharadai konsultował się z lekarzem odnośnie stanu Paula i Liv.



cz. I, rozd. IV "Jeśli marząc nie ulegasz marzeniom"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz